czwartek

Koleje losu... czyli pod pociągiem pozoru




Wyjścia mam dwa. Mogę przeskoczyć płot i biec na peron, skąd do pociągu na zachód to już tylko chwila, albo poczekać na autobus i wracać. Dopóki słonecznik w kieszeni, wolę nie podejmować decyzji, zobaczymy w którą stronę poleci ostatnie ziarenko, nigdy go nie zjadam, tylko rzucam przed siebie na szczęście. Ale pewnie zaszyję się w jakimś przedziale, jak reszta udawaczy z maską na twarzy. Swoją zakładam świadomie i jawnie, zaraz po wejściu do przedziału, albo jeszcze na dworcu. Litości, zapewnia mi bezpieczeństwo nie wtrącania się w to co moje. Można mówić coś o zanikaniu relacji, że każdy nos w swój ekranik, ale bardziej niż wymuszona rozmowa, przydała by się w tych przedziałach bezinteresowna jakość. A tak, z nosem na szybie, mogę gotować sobie w głowie transparentną zupę z marzeń, ten tutaj ładunek, trochę do niej za gęsty. Pławię się później godzinami, w stukocie kół jak dzieciak, w dodatku taki, co nic nie ma, i tym nic mógłby obdzielić pół świata. Serce wystukuje rytm, czasem wywala się na zwrotnicach, ale zaraz znów, nieubłaganie wkleja się w szablon.
Miałem kiedyś takiego kumpla, bardzo chciał być szamanem. Co wieczór wyruszał na poszukiwanie swojego zwierzęcia mocy, pewnie była to ropucha, bo za każdym razem lądował z twarzą w błocie.  W ogóle często się czołgał i oglądał świat z perspektywy żabiej, jak już wstał, to ciągnął za sobą smugę aldehydu i setki kapsli wbitych trepami w ziemię. Rysiu, to chłopak z tych, co jak popije, to mu nawet muzyka w tańcu nie przeszkadza.  Zamarzyła nam się kiedyś wycieczka nagła i szalona. Popłynęliśmy. W ciepłych śpiworach, zawiniętych w poszarpaną plandekę, którą zwinęliśmy noc wcześniej na bazarze w Przemyślu. Obudziłem się w towarówce z węglem, sunącej po Roztoczu, na kupie węgla przykrytej lekko szronem i wysadzanej klejnotami we fraktalne wzory. Staliśmy świtem oparci o metalowe burty, do których przymarzały nam ręce. Mgiełki poranne nad bagnami, wlewały się do ust,  jak mleko, przy każdym oddechu, a Rysiu bełkotał z pamięci fragment „Poematów z Zimnej Góry” -"Zzgubyłem skrót, do domu, zzsssapytuje ćheń, jhak sa mnou, nadążaszzzzzz?"
Poznaliśmy się w pociągu. Szukałem raz skrótu na opuszczone działki, znalazłem stare bocznice kolejowe, i kilka  porzuconych wagonów, w których nocą było słychać chrapanie. Każdy Klosz miał swój przedział, było też kilka dziwek i narkomanów. Przynosiłem im chleb i stare ubrania, ale mówili że nie trzeba, bo jak idą łowić, to zarobią więcej niż to noszenie warte. W śmietnikach, zresztą w zimie też można sporo znaleźć. Ot wykolejenie, pociąg pod specjalnym nadzorem, Wielki Kpiarz opiekował się tym peronem, niewidzialnym jak w Harrym Potterze. Wystarczyło na chwilę przestać marzyć, i wyłaniał się, mgły lepkiej jak smoła na podkładach kolejowych. Jak zapytacie czy w Niego wierzę, to powiem że wierzę, przynajmniej w razie czego, ma się na kogo zwalić.
Wiercę się w nocy i nie mogę zasnąć. Tak mnie przewiało w tych Bieszczadach, że teraz całym sobą czuję byle rzężenie, i nie wiem jak wrócić do miasta. Nie będzie lekko prześliznąć się po ulicach, tak żeby nikt nie wiedział, nie ocierając się o siebie. Nie chce się spotykać ludzi „przez umówienie”, to tak, jakby świat to była jedna wielka poczekalnia. A tu nie ma na co czekać, jedni wsiadają i jadą dalej,  a inni wolą zagapić się, niby specjalnie, poszukać szczęścia w powycieranych krzesłach, tymczasem już od dawna jadą na gapę. Plecak im ciągnie ogniskiem i wiatrem,  i to coś w oczach, wypalone ogniem z watry w soczewce. Na plantach, jak nas ostatnio z panią K. zobaczyli "Menele", to kupili nam bułki i częstowali fajkami. A my prosto z tych plant do przytulnej knajpki, ciepłej, z młynkiem Mazzera i organiczną kawą z fair-trade. Takie to wszystko teraz sprawiedliwe. 

...cdn. 


1 komentarz:

:)