Mam tylko plecak i torbę z
kasztanami... I pożyczone kijki, koloru dymu z kominów, który robi chmury. Na
kilkumetrową hałdę węgla wspina się pies, merda ogonem. A ja siedzę na rdzewiejących
schodach wiaduktu, żując gumowate frytki. Mielę tego fastfooda, chyba tylko z sentymentu za dworcowym żarciem. Lubię to
miejsce, śmierdzi podróżą, jakby się w niej ten pies wytarzał, i pierogami ze
smalcem, starym smalcem. W barze i poczekalni plastikowe stoliki, plastikowe widelce, plastikowa muzyka,
plastikowe frytki, i kwiatki, wypłowiałe od słońca, wcześniej pewnie stały w
cmentarnym wazonie. Pani za ladą chwali hot-doga, że bułka dobra, nie
nadmuchaniec, nie sraty pierdaty! Zwykła bułka PSS-owska, nie to co w
Biedronce. Na autobusie do Rzeszowa napisane, że można kupić bilety online i
jest wi-fi, i między fotelami też, w przejściu dla stojących z przyrośniętą do łapki
komórką. Cicho buczą myśli podróżnych, kiwając się w rytm jadących po chodniku
walizek. Nad miastem kołyszą się Góry Słonne. Czuć spaliny.
Na zarastającym peronie sika chłopak
w kapturze, potem przebiega szybko przez tory, żeby go nie dopadli sokiści.
Dwie nastolatki w miniówkach i rajstopach w motyle, robią sobie później zdjęcie
na facebooka, z tym obszczanym przez dresa murkiem w tle.
"Praktyka jest najważniejsza. Choćby nie
wiem co się działo, przynajmniej raz dziennie siadam na pół godziny i wyobrażam
sobie że mnie nie ma. Nie jest łatwo być niewidzialnym."
Łatwiej, gdy w kieszeni wygrzebie się coś do jedzenia, chrupanie szczęk zagłuszy świat, i można sobie do woli polecieć. Do Woli, albo do Łupkowa... skakać spojrzeniem, z hałdy na płot, i dalej.
Łatwiej, gdy w kieszeni wygrzebie się coś do jedzenia, chrupanie szczęk zagłuszy świat, i można sobie do woli polecieć. Do Woli, albo do Łupkowa... skakać spojrzeniem, z hałdy na płot, i dalej.
Każdą podróż zaczynam więc od końca.
Od końca do końca, pomiędzy nimi leniwe kluski to życie, z którego smaku zdaje
sobie zwykle sprawę dopiero gdy zbliża się czegoś koniec.
W plecaku znalazłem kilka orzechów
kakaowca, które gorzko sobie przegryzam, nostalgiczne ziarno na ząb czasu, gdy
zaplączą się między kłaki wspomnienia i nie ma komu z łba wyczesać, palcami wygłaskać.
Gdzie się nie obrócę, pełno tu „dzikich stron”.
Sęk ich w zdarzaniu się, nawet jeśli twardy. I wcale nie musi być po
kolei, od końca, albo od środka, ciepłego, pachnącego drewnem, z wypolerowaną
skarpetkami podłogą, poprzecieraną tak, że linie słojów kreślą całkiem inny świat,
zwłaszcza dla najmniejszych stworzeń zamieszkujących Chatę. W której rankiem na starej kaflowej
kuchni bulgocze coś w alchemicznych kotłach, lekko zaciągając kawą i
kardamonem. Wypijemy zaraz po śniadaniu, z małej filiżanki z kogutkiem albo
emaliowego kubka w motyle - na rozbieg, żeby przeskoczyć chmury.
Przez te trzy miesiące chyba nie
wiele się zmieniło, może oprócz zarostu, nie goliłem się jakiś czas, i nie
poznaje mnie dalsza rodzina na ulicy, mimo że przyglądam się zjawiskowo. Do tego, pewnie stwardniała mi podeszwa na stopach od patrzenia na świat
boso... Choć idą mrozy, a jesień nie stuka już kopytami i porożem na rykowisku,
z trudem przywykam do spania w ogrzewanych budynkach.
Czasami rozkładam się pod taką jedną Sosną, kiedy tylko słońce kładzie na łące długie
cienie a ciche granie igieł faluje w powietrzu. Oby tylko mgła nie zalała oczu
nim się do tego nieba, na sen przykleję.
A pod powiekami będzie leciał
film, o tym jak salamandra wyłazi z popiołu o świcie, kiedy noc otrząsa się w śpiącym
jeszcze lesie, w ciszy, kiedy mrok już nic nie gada, a ranek
jeszcze nie zaczął śpiewać.
Skrzy się ciężka kropla na czubku
gałęzi. Oderwie się i leci, prosto w popiół ledwie tlącego się ogniska, puuuf ,
aż pył podskoczy. Lekki podmuch obudzi żar,
który zajaśnieje jakby go wołało słońce, pękają węgielki z trzaskiem, skrzypią zaspane oczka. Jeszcze dymi, kiedy wierci się i przeciąga ku niebu, idąc
pokracznie w stronę butwiejących przy potoku liści... Ot i Feniks, Żarptak, tyle że z bukowego lasu. Ostał się z
rajskiego ogrodu. Było by ich więcej, gdyby nie krótki epizod z jabłonką, pod
którą, na skutek spółkowania z Ewą – jednej biedaczynie w plamki - Bozia utrąciła
łapki, no ale tak to jest, gdy się pcha gdzie nie trzeba swój interes.
„Gad” i gwiazdy. Jedno i drugie wplotłem sobie
w iglasty dywanik i rozścieliłem pod drzewem, nakryty po czubek nosa kocem w
huculskie wzorki i słucham tych wiatrów, zapatrzony w pomiędzy sosnowe gałęzie
gdzieś na Końcu Świata. Jedyne czego mi trzeba teraz to drabinę, by przejść
się z głową pełną tuż pod okap nocy. Pod
te niebiańskie ogniska, co je rozpaliły Duchy z wywróconego świata, drewnem
kosmicznego drzewa, albo to i błysk z miejsc gdzie przebijają się do nas jego
korzenie?
„Dla ludów Syberyjskich niebo ma
kształt jurty. Jego dymnik, czyli ujście, stanowi zwykle gwiazda polarna, można
się przez nie dostać do niebiańskich zaświatów korzystając z promieni słońca, łuku
tęczy, nici przeznaczenia, które łączą każdą duszę z Najwyższą Istotą, albo z
dymu ognisk domowych. Albo przez „szczelinę nieba – linię horyzontu, przez
który wpadają na świat wiatry”.
A
jakże się rzecz miała z tą małą cząstką świata, w której właśnie jestem?
Do jej sedna nie sposób dojść słowami.
Było by to zresztą jak odchuchiwanie zamrożonej szyby, żeby dostrzec co
po za nią, kiedy świat, to znacznie więcej niż to okno. I nie sposób uciec od
wrażenia, że ramy jego wciąż w ruchu są i gubią liście. I byle podmuch sprawi że
przeniosę wzrok z gwiazd, tu na ziemię. Chociażby na ten dym z komina co
powoduje chmury...
Babcia Komarkowa z oczami niebieskimi jak czerwcowe chabry, stoi oparta o ścianę swojego domu w Maniowie. Bruzdy pod oczami są równie głębokie jak jej spojrzenie, choć w nim więcej z dziecka jest, niż ze staruszki. Skrzą się te dwa ogniki błękitem, lśnią jak woda w potoku, czyste, wypolerowane wiatrem i milionem gwiazd, odbitych każdego wieczora, gdy wraca z pola zaganiając pod dach starą krowę Hankę, co się dniem napasła. Tak stara jak i Babcia, aż się jej Kanie na łące kapeluszem kłaniają, czy to może ona je kopytem strąci, bo już ślepa i z morzem zieleni ożeniona po grobowy sztych. Byle nie do bakutilu, szkoda by Hanki było na mielonkę. Dwa wiadra cynowe na zagacie stoją puste i czekają na chłód. Woda w potoku dobra, nic górą nie idzie, drogi żadnej, chyba że leśna, a to i tak tylko czasem LKT przejedzie. Po burzach nabiera koloru lisiego futra i rzęzi między zębami, albo jak kloce ciągną spod Krąglicy na skład przy starym schronie w dolinie Maniłki, to zamiast wody błoto. Studni nie ma, była stara po Łemkach, ale zamszała i się w niej potopiło robactwo i gady, to strach brać. Zasłonili zardzewiałą beczką, upomina się o czyszczenie czasem, gdy łańcuch kundla zaplącze się w blachy i terkocze jak derkacze wczesnym latem. Nad obórką, spod okapu zwisa ogon, żyje własnym życiem, kiwa się to w lewo, to nazad. Kotka z poszarpanym uchem uczy młode równowagi, a te, chwiejnie skaczą po krawędzi belki, czasem im się tył omsknie i jedynie ostre pazury ratują je przed upadkiem do kanek na mleko. Matka tylko mruży oczy i kiwa ogonem, nasłuchując czy w sianie na strychu nie czai się jakiś ruchawy smakołyk. Rzec by można sielanka. Popołudnie. Las i szum liści w jesionie.
Z drzemki wyrywa się stare chińskie przysłowie: widzisz gnój, to sam stajesz się gnojem. Rano wsiadając do autobusu myślałem że to nuda, tak mieszkać z dala od miasta, że nic tylko ten sam krajobraz, te same gęby, dwie, czy w porywach do czterech, każdy kto miał łeb na karku i rozum w kieszeni to już dawno wyjechał. Bo i co tu można robić, w tej zapomnianej przez Boga dolinie, na dodatek gdzie się nic nie dzieje? Nic. Cisza, jak makiem zasiał, tylko te derkacze, cholerne crexy drą się i wieczorami spać nie dają, a co dopiero myśleć w spokoju. Albo ta Hanka, mieli jęzorem tak głośno, żuje trawę z matolim wyrazem pyska, puszcza śmierdzące bąki i ryczy że niezdojona. Pies, z kulawą nogą, a jakże, szczeka za przeproszeniem dupą, ptaki świergolą, pszczoły brzęczą okrutnie, łańcuch się drze o beczkę. Tragedia, syf, kiła i mogiła. Wyjeżdżam i już nigdy nie wrócę.
Gdzieś na serpentynach w Kulasznem, zacząłem tęsknić. Świat otworzył mi się przez okno, w huczeniu silnika i radiowym hicie u Pana kierowcy, z którym gadać nie można w czasie jazdy, ale każda baba co wsiada wymalowana jak stodoła w skansenie, ślini się i nawija, jakby to nie do niej to ostrzeżenie. Do tego cudowna młodzież ze słuchawkami w uszach, mieli szczękami jak krowa Hanka, i nie daj boże się takie to to przysiądzie, a przed chwilą się wykąpało w morzu tanich perfum z biedonki. Starłem już pół uzębienia przez te pekaesy.
Ech na co mi ta miłość, to jedyne moje rozdarcie. Na co mi to wracanie i jeżdżenie, albo jedno, albo drugie, nie można tak po połowie, pół na pół. Akwarium albo rybka. Jadąc Tam, odlatuje, i jakbym siedział w powietrzu, nie tam gdzie siedzenie, wracając zaś, wiercę się już po kilku minutach, wiję się jak przydepnięta po deszczu dżdżownica. I skurcze łydek. Chciałbym wyskoczyć na następnym zakręcie, tam gdzie tak stromo jest i polecieć, zrzucając wszystko co mam, opróżniając balast. Ech… kudłate przestrzenie. Widzieć gnój, samemu będąc gnojem, to ślepo trzymać się tego, co nam daje „przeznaczenie”, to wymarzone, romantyczne, słodziutkie jak cukierek, papierek i wkładka. Rozdwojenie. Wyuczone z książek i baśni o lekkim piórze, przyniesione ze szkoły w plecaku, kamieniami wyłożone kieszenie. Bo tak ma być. Stara radziecka pralka, wielki programator bajek, nakręca się tylko w prawą stronę, po kolei mijając każdą z ról dla odpowiednich ubranek, klick i jazda, wirowanie, z podwójnym płukaniem. Ale hola! Tu chodzi o mnie… a może wolę wyprać znoszone ciuchy kaczym mydłem w Osławie? A niech to będą i łachmany, byle odarte z metek.
Wracam, choć jadę przed siebie, to myślami już wracam. To tylko złość. Jedna z wielu, przychodzą i odchodzą. Przyjeżdżają i odjeżdżają, starą H-9 tką z Autosanu, drganiem powiek u przyjaciół, czy zagryzaniem paznokci, widzę jak się pojawiają, i nic z tym nie robie. Samo przechodzi. Widzę też znikanie. Po to wracam, żeby płynniej znikało, bo wtedy więcej widzę, jak łańcuch drze się o beczkę, i pies kuleje od tego łańcucha. Słyszę jak strzyka gorące mleko o cynowe wiadra, a potem czuję pierogi z serem, takim prawdziwym, bo z tego sklepowego to tylko woda wychodzi. W Osławicy mówili coś kierowcy na przedzie, że prawdziwki z bukowego lasu zdrowe, a jak z jodły to więcej robaczywe, i że na Szczerbanówce więcej niż w Maniowie za kapliczką. Dziewczyna obok czyta Voneguta, a ja mam ubłocone spodnie i buty trzeba nasmarować woskiem. W kieszeniach znalazłem bilet, powrotny. A ja chcę więcej…?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
:)