...pod pociągiem pozoru cd.
W przedziale tylko ja i jakiś student, i
cisza, która podgrzewa jeszcze naszą nieśmiałość. Z każdym kilometrem coraz
lżejsza, unosi się pod sufit, od czego pewnie świetlówka tak drga i migoce.
Żeby nie patrzeć mu w oczy przekupuję sumienie kubkiem kawy i wpadam w fotel coraz głębiej, chłopak szuka azylu w książce... Na następnej stacji dosiada się jakiś facet w dresach, z osmoloną od gnijącej wątroby twarzą. Na poplamionych ketchupem spodniach wnosi wprost z ulicy, cały ten codzienny smród i szczenięcą radość. Śmieje mu się pysio, gdy układa butelki piwa za dwa czterdzieści, na stoliku, obok zupki chińskiej, chleba i kiełbasy. Pana śmiech, obraża wielki smutek tego świata. Nie dalej jak dwa miesiące temu podczas pełni w Łupkowie, spotkaliśmy z M. podobnych mu, panów. Czołgali się z krzykiem po wzgórzu za chatą, na czworaka. Mózg wylewał im się nosem z przepełnionych baniek, więc wycierali go w rękawy. Chociaż M. mówiła że to katar. Odprowadzałem ją wtedy na parking. Szliśmy boso, wielka srebrna kula wisiała nad cmentarzem. Każde z nas w Drodze, gdzieś, gdziekolwiek, byle by się jakoś poukładać. W młodniku po drugiej stronie lasu słyszeliśmy wilczy skowyt. Wataha porzuciła jednak zagryzioną przy potoku łanię. Przez hałas. Ze strachu.
Żeby nie patrzeć mu w oczy przekupuję sumienie kubkiem kawy i wpadam w fotel coraz głębiej, chłopak szuka azylu w książce... Na następnej stacji dosiada się jakiś facet w dresach, z osmoloną od gnijącej wątroby twarzą. Na poplamionych ketchupem spodniach wnosi wprost z ulicy, cały ten codzienny smród i szczenięcą radość. Śmieje mu się pysio, gdy układa butelki piwa za dwa czterdzieści, na stoliku, obok zupki chińskiej, chleba i kiełbasy. Pana śmiech, obraża wielki smutek tego świata. Nie dalej jak dwa miesiące temu podczas pełni w Łupkowie, spotkaliśmy z M. podobnych mu, panów. Czołgali się z krzykiem po wzgórzu za chatą, na czworaka. Mózg wylewał im się nosem z przepełnionych baniek, więc wycierali go w rękawy. Chociaż M. mówiła że to katar. Odprowadzałem ją wtedy na parking. Szliśmy boso, wielka srebrna kula wisiała nad cmentarzem. Każde z nas w Drodze, gdzieś, gdziekolwiek, byle by się jakoś poukładać. W młodniku po drugiej stronie lasu słyszeliśmy wilczy skowyt. Wataha porzuciła jednak zagryzioną przy potoku łanię. Przez hałas. Ze strachu.
A teraz w
głowie pod parą i bulgocze, tak się ulewa, jak niemowlakowi, po wielkim
żarciu świata. To ja, czy już nie ja. I kim właściwie jestem w tym przedziale,
albo kiedy stoję na zasuszonej wiatrem łące. Gdzie się kończę a gdzie zaczynam,
czy tylko przez siebie przepływam słowami, kiedy
więcej wiem, niż rozumiem, a świat bardziej przeżywam niż pojmuję. I czy
będę już kimś innym, następnym razem. Odpowiadam na
pytania z głowy, jakoś leci, już czterdziesty szósty kilometr. W świetle latarni na przejeździe kolejowym,
pies biega po drodze i obszczekuje pociąg. Czas jest nieprzytomny, omija mnie,
gdy zapisuję oczami świat za oknem a potem chowam w pudełku od zapałek. Zakładam słuchawki i odlatuję. Powiedzcie im, że mnie nie ma…
"Do pierwszego szeregu, w którym stałem, wychynęła tuż obok mnie ta pijana baba, która jak brzytwą ucięła mi mój śmiech serdeczny swoim śmiechem i czkaniem znieważającym wielki bolesny dostojny smutek świata, i który to śmiech ja jej chciałem uciąć przeraźliwym gwizdnięciem na palcach."
OdpowiedzUsuń