Pytania o naturę czasu...
Przeszło tędy tysiąc owiec, w powietrzu czuć jeszcze ich
zapach.
Zostały ślady racic odciśniętych
w błocie i ugnieciona trawa.
Przeganiał
je Baca z Osławicy ze spierzchniętymi wargami i pies z parchem.
Ledwie co się wykaraskoł - mówił – tsy jus padły, a wilki bierom łowce, a i tak do nich nie bedom scelać. Chodzi i gwiżdże,
Ledwie co się wykaraskoł - mówił – tsy jus padły, a wilki bierom łowce, a i tak do nich nie bedom scelać. Chodzi i gwiżdże,
w gumiokach i
plastikowym kombinezonie - zapocik sie
cały, ze potem ino skóro penka. Dlatego
jak go zaprosiliśmy na kawę do schroniska, to nawet butów nie zdejmował, tylko
przysiadł na ławie przed chatą rumiany i patrzył jak deszcz przelewa się nad
górami. Tam gdzie owce, to i pieczarki później i kanie.
Ten rok był dobry na grzyby, głogi też na czerwono obsypało, wyglądają jak
biblijne krzewy, wygryzione ładnie dookoła przez mojżeszowe stado.
Płoną łąki w Osławicy, głogiem i czereśniami.
Idę do starej chaty za potokiem, podobno ostatnia której nie
tknęli jeszcze złomiarze. Daleko i nie ma jak dojechać, a że kręcą się przy
niej pasterze, to i strach przed psami. Mówili że ten z parchem to jest
kierownik, i mam krzyczeć ku owcom!
Jakby się na mnie sadził.
Zaczęło się już w dzieciństwie, u Dziadków na Pomorzu,
chociaż nam nie pozwalali, przez co ciągnęło jeszcze bardziej. W starym
ceglanym domu po Niemcach, tak starym że zapadł się poniżej brukowanej
drogi. Za skrzypiącymi drzwiami w sieni
- nigdy nieoliwionymi, specjalnie, żeby było słychać jak ktoś je otwiera – był strych,
świat zaczarowany. A ten miał wszystko co trzeba, drewniane schody, kurz
świecący szparami, zapach moli i książek, stęchłych ubrań i skórzanych waliz.
Gdy się nieuważnie stąpało, można było wpaść razem z sufitem do pokoju
Dziadków. Wyczekiwałem kiedy znikną z domu na chwilę, i nie będą słyszeli jak się
przemykam do Narni. Po drugiej stronie
było już cicho, tylko bicie serca i szum krwi w uszach, nie słychać nawet
arcygłośnego zegara z salonu, przez który nie mogłem spać i wierciłem się pod
grubą pierzyną nocami. Po drugiej
stronie domu, nad częścią gospodarczą, po otworzeniu klapy można było skakać w
pszenicę, wbijałem się aż po kolana, i ten zapach ziarna, z tych, co to nigdy
nie blakną i w mig przywołują obrazy. Stawałem czasami przy oknie na końcu, pod
którym leżało setki owadów, zasuszone na
wiór, i podglądałem Dziadka, jak się kręci w pasiece między pszczołami. Zdawało
mi się, że jak im śpiewa, to one z nim tańczą. Później dowiedziałem się że moja Matka jak
była mała, robiła to samo i że wcale mi się nie zdawało.
Tak samo skrzypią deski w podłogach, od Sanoka do Szkocji, w
kamienicach Lwowa, Przemyśla, Krakowa. Wchodziłem po dywanie z kurzu w historie
pisane listami, czytałem niemal każdy jaki znalazłem, trafiały się takie z czerwonego krzyża - „Szanowny obywatel Adam W. Jest zdrowy i jest
więźniem Auschwitz”, albo od Polonii
za oceanem, ale te tylko o pieniądzach i tęsknocie. A to znajdowałem stare butelki po perfumach, zdjęcia,
zardzewiałe żelazka czy buty zawinięte w prześcieradła, razem z mysimi
gniazdami.
Jak jest upał, to pod
dachem papierowe kule os aż brzęczą i wibrują, gdy owady chcą je ochłodzić skrzydłami.
Pełno tam, nie tylko ludzkich spraw.
Wchodzę do opuszczonej chyży już sam. Stoi pusta prawie dwa
lata. Zostawiam na podłodze mokre ślady. Pełno zlepionych brudem pajęczyn i
liści zawianych przez uchylone okno, stuka o szybę haczyk. Czuć wilgoć, która odpycha ze ścian
grzybiejącą tapetę malowaną wałkiem w kwiaty. Pod stropem łemkowska rozeta, drewniany
symbol, zaułek magii na ulicach kreślonych przez linie słojów. Mruga, migoce,
intensywnie nie pozwala "zeswobodnieć” ta nić pomiędzy mną, a heksagonalną
gwiazdą, wyrytą ponad 100 lat temu na jodłowej belce...
Usiadłem na zakurzonym krześle. Na stole leży nóż do masła. W rogu kuchni, na
piecu czajnik, a przy krawędzi blachy pusta szklanka, wystaje z niej sznurek od
herbaty. Szyber w piecu ciągle otwarty. Znowu usłyszałem ten zegar wiszący na ścianie,
w kuchni u Dziadków. Tik, tak, tik, tak…
Tik…
Stare domy to prawdziwa kopalnia skarbów, ze strychem oczywiście, bo ten najważniejszy, bo tylko tam można było znaleźć niemal wszystko.
OdpowiedzUsuńI stara szafa też była, duża, dębowa z pomalowanym na biało bokiem.
chowałem się tam i miałem nadzieję, że mnie przeniesie, tyle, że nie do Narni, a do krainy Oz.
Och Dorotko... dobrze jednak że Cię nie porwało bo tam grassuje Stach na wróble i zły drwal, z taką wielką metalową siekierą, bestie bez serca, nigdy nie wiadomo co im do łba strzeli, wiesz jak to w bajkach :)
UsuńA ja mimo wszystko żałuję, bo Tam stuk, puk, pantofel o pantofla i już cię nie ma. A Tu też bestie, być może nawet groźniejsze, u których również na próżno szukać serca:)
OdpowiedzUsuńU babci też był zegar który nie dawał spać, czasami go zdejmowała. Na wsi strych budził ciekawość i niepokój ponieważ nie pozwalano tam wchodzić. Wchodziło się przez strome wąskie schody i otwierało klapę u sufitu. Też czekałam aż przytrafi się sposobność by po cichu się wdrapać. Tam specyficzny zapach, można było znaleźć wszystko
OdpowiedzUsuń