poniedziałek





Śledziłem dziś mohera. Takiego prawdziwego, w szarych rajtuzach, szarych papciach i w szarym berecie z antenką. Wyskoczył z krzaków nad torami, i trzęsło się to To, jakby ktoś mu przez słuchawki zapodawał porządny dubstep. Nic dziwnego powiecie, beret is beret, zwykły moher nic więcej. Ale wylazł z krzaków nad całkiem stromą przepaścią, gdzie raczej nie spodziewałbym się staruszki, prędzej grupy trenujących skałkarzy. Zrozumiałe stało się, że muszę ją śledzić (to była Ona, prawie każdy Moher to samica. przyp. aut. ), będę udawał turystę, pomyślałem, i tak zawsze wyglądam jak zwiedzający, z tym plecakiem i w kamizelce na wyprawy. Zjawisko przemieszczało się powoli, ale skocznie, takimi kocimi ruchami, idąc bokiem z podniesionym ogonem, wiecie jak to kot potrafi. Miało torebkę koloru butów i skóry na brodzie, pogięte od starości palce i różaniec. Szło sobie podrygując do jakiegoś rytmu drogą krzyżową pełną rzeźb pasyjnych, na klasztor. Po drodze zbierało pety do woreczka, zrywało kwiaty, które potem montowała przy każdej ze stacji, poprawiała klapki od zniczy, nuciła sobie coś ala Hospody Pomyłuj, tyle że po rzymskokatolicku. Na stacji nr 13 (słownie trzynaście) przełożyła dziecięce patyczane krzyżyki spod kamienia, na kamień, a dwa drągi leżące na chodniku, które ktoś pewnie wyciął z leszczyny żeby wytyczyć fasolę, ułożyła w krzyż, żeby nie było. Potem rozpłynęła się w grupce turystów, gdzieś między ruinami, opowiadając o papieskim dębie, który przywieźli aż z Krakowa, i o tym że teraz już jest ładnie, jak trochę to wyremontowali. Po lewej na murach gziła się jakaś para, Ona w czerwieni, wyprężona jak w reklamie mydła o zapachu wanilii, a On rumiany. Turyści z Warszawy mówili, że tu takie czyste powietrze jest, że oni nawet nie mogą normalnie oddychać! Sroka skakała po wyłomach w murze, szukając gniazd z pisklętami, jeden młody kowalik wypadł z dziupli i kwilił w pokrzywach, na murze w prezbiterium napisali że "Włodek to chuj", i że "stal sanok pany". W dolinie za miastem zasuwała burza z piorunami, a pod Cerkwią na Wielopolu wychodziła już tęcza z Osławy. Dziwnie mi się zrobiło. Zaczęło wiać, i wywiało wszystkich niedzielnych turystów razem z Moherem, para z murku schowała się do auta, aż im szyby zaparowały. W glinie ugniecionej butami wygrzebałem monetę zaśniedziałą zielenią, pewnie bardzo starą, i kości, mam nadzieję że nie ludzkie, bo to na trakcie przy głównej alei, wysypanej żwirem, kapslami z leżajska i kiepami. Wracając stwierdziłem, że zajdę jeszcze w te krzaki, z których wylazł moher z drgawkami, rozchylam grabowe gałęzie, wchodzę dalej i...  (klick)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

:)