Atak nieboskłonu, dzikie batalie, mróz buty kuje, zlepił błoto, teraz już można iść jako tako po twardych śladach, z kałużami w dolinach po pięcie, odciśniętej butem który końca nie widzi, wyżej oczu nie patrzy świńska skóra, pod nogi tylko, rozpoznaje podeszwą, to co chciałoby się wyczuć pikawką i biegnie. Biegnie granią i ryczy z radości, zadziera nos i wbija czubek między chmury, gdzie gwiazdy.
A można by tak zostać, w bloku z wielkiej płyty, leżeć w wannie i słuchać, tylko że czasami lepiej sie wspólnie słucha, trzeba umieć i mieć z kim łapać łagodną równoległość, współsłyszenie jak falowane. Migocze zatem plemię słuchaczy, w dżungli zapachów i dźwięków, jak to wszystko ogarnąć, na leżąco poukładać, tak żeby się nie wywracało. Bo na punktach przełamania w grupie, stajemy się bandą ożywionych luster, i jak to bywa na pograniczach, jest ciekawie, prawdziwie, ale też i niebezpiecznie. Zatem pojechać w góry nie dla gór, tylko tak, w rodzinne strony, do ludzi. Nie chodzić, nie siedzieć, nie myśleć... Iśmy... Iłem... Iłam. A niech zejdzie, spłynie, zelży. Wsiąknie w podłogę, pocieknie do szpar między klepkami. Plecami lepkimi od potu przykleimy się do niej, tuż po wywinięciu orła, zawiniemy kolana pod brodę w pozycji bezpiecznej, pod śpiworkiem, i najlepiej jeśli to jest Twoja podłoga, jak nie, to pojawi się ktoś, kto Ci kawałek pożyczy. Miłych ucieczek życzę... Miłych! Ucieczek... Zakładania masek, zdejmowania masek. Ale przede wszystkim miłych ucieczek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
:)